czwartek, 12 marca 2015

Dzień piąty

  Orzech cały ranek płakał, że nie chce już Soylent'u.
Uważam, że jeden klaps to nie bicie, więc dałam gówniarzowi dwa, żeby nie marudził. 
Planujemy z Fritzlem mieć gromadkę dzieci, więc powoli się przyuczam.



Po porannej dawce truskawkowego czujemy się świetnie.
Nieznacznie spada mi waga, ale spodziewałam się tego po zmianie diety na półpłynną.


  Za chwile pojawią się pytania grubasów gdzie to kupić. Jako ex osiemdzięsięciokilówka mam pełne moralne, i etyczne prawo się z Was nabijać. 
- Na bieżni !!
  

  Pogoda dziś zachęca jak niedomyty cygan (pzdr Damage i Marek), ale i tak musimy z Orzechem niewielki patrol zrobić. Najchętniej gniłabym w cętkowanej pościeli, pisząc głupkowate teksty, ale nie mogę zawieść ludzi którzy oglądają mnie codziennie w realu. 
  Podnoszenie samooceny sąsiadów na porannym spacerze, w dresie, bez makijażu, z rozpieprzem na głowie, to mój stały punkt dnia.
 Dodatkowo od wczorajszego klinczu chodzę jak niedorozwinięty pogarbieniec, a strużka śliny cieknie mi po brodzie. 
Chociaż nie wiem czy ta strużka to od klinczu.

                             .  .  .

  Pierwszą poranna kawę należy wybić w wyjątkowym towarzystwie, w wyjątkowej atmosferze, nie wiem czy wybrać Kominka Tomka Tomczyka, Charlesa, czy Beksińskiego. 
- Zdecyduj się Emilia, mawiali rodzice, kiedy darłam mordę chcąc trzy pary butów. 
- Musisz zdecydować, mówił jeden chłopak, kiedy niechcący okazywało się, ze mam drugiego.
Serio muszę !?
I want them all !
  Finalnie wybieram Tomczyka, bo nie lubi lasek z tatuażami, więc nie będzie mi się dobierał do majtek. Poza tym wie, co mam robić, żeby zarobić, robiąc to co uwielbiam. Nie miał wielkiej konkurencji.


 Dzisiaj zrobiłam tylko trzy rzuty Solentu po 125 ml z mlekiem sojowym, śmiało już w tym momencie mogę powiedzieć, że syntetyczne jedzenie na stałe wchodzi do mojego żywieniowego repertuaru. 
Nie ma nic lepszego niż przygotowywanie śniadania trwające 5 minut. 

                            .  .  .

 Oszczędzałam kalorie gdyż umówiłam się na kolację z pewnym przystojniakiem.
Postanowiliśmy odwiedzić restauracje serwującą dania wegańskie i raw food, o wdzięcznie brzmiącej nazwie Ambasada.
 To co urzeka na pierwszym planie to wystrój miejsca. Wysmakowane skandynawskie wnętrze, dbałość o detale i miła, wyszkolona obsługa;  sympatyczny szef kuchni, zainteresowany doznaniami smakowymi gości.












  Na czekadełko restauracja podaje suszony raw chlebek, bez mąki, z hummusem. Suszone ziarna, lekko chrupiące, delikatne i pyszne.


  Na przystawkę zamówiłam sałaty z vinegretem, pieczoną papryką, hummusem i kaszą gryczaną- to połączenie totalnie mnie urzekło, i na pewno będę serwować to znajomym na kolacjach u siebie (gdybym oczywiście miała znajomych, i gdybym robiła kolacje).


  Mój towarzysz zamówił indyjski dahl z czerwonej fasoli i ciecierzycy. Zupa o specyficznym smaku, z dużą ilością kolendry.



  Na drugie danie wzięłam raw lasagne, surowe cienkie płaty cukinii przekładane sosem z surowych pomidorów z warzywami, lekka i pyszna.


  Zaś M. wybrał kotleciki z quinoa, z puree ziemniaczanym i zapiekanymi buraczkami. Kotleciki podane z sosem z kokosową nutą, urzekły mnie bardziej niż lasagna.


Na deser raw jabłecznik. Mmmmmmm....mały, pyszny, tuczący skurwiel.



  Ambasadę polecam wszystkim mającym ochotę na nowe kulinarne doznania. Dla mnie to co prawda nic nowego, wszyscy dobrze wiemy, że już wszędzie byłam, wszystko widziałam i wszystko wiem najlepiej, więc ciężko mnie zaskoczyć. Ale większość moich znajomych nie ma pojęcia co można wyczarować w wegańskiej kuchni, nie wspominając już o daniach raw foodowych.
   To czego brakuje, i co może odstraszać potencjalnych gości, to brak informacji dotyczących cen. Menu wraz z cenami powinno być dostępne na funpagu, bo ceny w Ambasadzie są bardzo przystępne i to jest dodatkowym plusem.
Na pewno będę tam wracać.



 Aha, właściciele Ambasady niech mają świadomość, że szklanki i sztućce czasem po prostu giną. To, że byliśmy jedynymi gośćmi o niczym nie świadczy. 

                             .  .  .

  Pani Gessler zwykła mawiać, że w dobrej restauracji toaleta musi robić takie samo wrażenie, jak i wnętrze. 
Słucham jej trochę, bo wygląda jakby lubiła dobrze zjeść. 
W Ambasadzie zdecydowanie moje klimaty, toaleta stylizowana na Alicję w krainie czarów. 
M. musiał wyciągać mnie stamtąd za włosy.
Ja to lubię, on to lubi, tylko kelnerka dziwnie patrzyła.



 Mam nadzieję, że po tej mega wyżerce moja waga wciąż będzie lecieć w dół, bo planuje zrobić odchudzający camp dla grubasów, oparty na Soylent'cie i amfetaminie, więc dobrze by było zachować trend spadkowy.

                           .  .  .

By the way, pękło dziś 1200 wyświetleń. Jaram się, że jaracie się, i, że razem możemy się jarać będąc tu.






6 komentarzy:

  1. Uśmiechałam się, czytając, co nie zdarza mi się często. Fajny tekst, fajny styl, tylko błędy popraw :) Szukałam kontaktu, żeby nie pisać publicznie, ale zakładam, że i tak musisz zatwierdzić komentarz. Możesz nie zatwierdzać. Stróżka --> strużka (w tym wypadku od "strugi", zawieść - nie zawieźć, od "zawodzić zaufanie", a nie "zawozić coś gdzieś") itp. A tekst z jajem, tak trzymaj.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziękuje ! Zakodowane.
      Czy choć odrobinę ratuje mnie fakt, że piszę nocą po dwóch godzinach muaythai, gdzie często kopią mnie w głowę?
      W środku mi wstyd, ale nie mogę pokazać na zewnątrz i zniszczyć wizerunku twardziela.
      Sama rozumiesz ;)

      Usuń
    2. Wybaczam wyłącznie ze względu na kopanie po głowie ;) A wizerunek musi zostać, wiadomo, rzecz święta.

      Usuń
  2. I don't know you, but I love you. Peace

    OdpowiedzUsuń
  3. Ok ok gdzie ta ambasada, chce szybko wiedzieć, a jestem tu pierwszy raz i musze cofnąć sie w czasie zeby Cie poznać.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. A ta Ambasada, moja miła, na ulicy Foksal 1 :)

      Usuń