piątek, 13 marca 2015

Dzień szósty

Wszystko zapowiadało się wspaniale.
Orzech w szkole, słońce na dworze, nogi wydepilowane.                           
                             .  .  .

Szybki strzał Soylentu i gotowa do działania.
Dzisiejszy dzień postanowiłam spędzić z dawno niewidzianym przyjacielem, który dwa dni temu wrócił z tripu po Azji. Właściwie tam się poznaliśmy, i razem spędziliśmy dość dużo czasu na Filipinach, mieszkając w jednym domu. 
Korzystając z okazji chciałam pokazać mu Warszawę.
 Już w metrze zaczęło być dziwnie, a później równia pochyła.


Ścisk i gorąco, obfity biust puszystej blondyny wylądował na moim karku, i zrobił sobie z niego półkę. Zawsze sądziłam, że moje 158 cm wzrostu "it's so cute", ale dziś zmieniłam zdanie, choć niejeden facet pewnie chętnie by się ze mną zamienił.  Teraz żałuję, że nie zapytałam. Mądre rzeczy niestety przychodzą do głowy dopiero po czasie.
Mam nadzieję, że na Soylencie złapię kilka centymetrów, w górę, ważne żeby w górę.

                              .  .  .

Lunch w ulubionej wegańskiej knajpce bez szału, dzisiaj naprawdę bez szału. 
Niecodzienna sprawa, zaczęłam węszyć podstęp, już wiedziałam, że coś tu śmierdzi, że coś jest nie tak.



Torcik kokosowo- ananasowy wzięłam tylko po to, żeby wkurwić grubasy. Wcale nie miałam na niego ochoty.


Po wrzuceniu w siebie tej zabójczej ilości węglowodanów postanowiłam zabrać Ł. do Leicy, na wystawę Brodziaka.
Sama wybierałam się tam od tygodni, nigdy nie mogąc znaleźć czasu.
Zdjęcia piękne (Anno Mucho chyba zostanę lesbijką), ale dlaczego na boga jest ich tam 10!




Wykupiłam wszystkie, poza jednym, które nie było na sprzedaż. 
Niech wiedzą, kto jest królem na tej pojebanej planecie.

                          .  .  .

  Gorączkowo myślałam co jeszcze, co jeszcze, co jeszcze moglibyśmy zobaczyć, żeby zatrzeć to mizerne wrażenie. 
I oto przyszedł mi do głowy pomysł nielichy. 
Postanowiłam mu pokazać coś totalnie wypieprzonego w kosmos. 
PAŁAC KULTURY !- krzyknęłam w myślach, bingo bitch !
  Jeśli myślicie, że wjazd na sam szczyt za dwadzieścia polskich złotych monet, pani obsługująca windę siedząc na krzesełku i naciskając przyciski, lodowaty wiatr prosto w twarz i wystawa klejonych z papieru pałacyków kultury przez słodkie dzieci z warszawskich przedszkoli sprawiły, że nie miałam ochoty skoczyć z tarasu widokowego, to macie zupełną rację.
Nie mogłabym popełnić takiej zbrodni przeciwko ludzkości.














Choć muszę przyznać, że przy jednej z prac przedszkolaków pojawił się moment zadumy. Geje wszędzie mają swoich wysłanników.
Najpierw Plac Zbawiciela, teraz pałac, what else?!




  Chciałam jeszcze zabrać Ł. do Kościoła Świętego Jakuba na Białołęce, pokazać Pomnik budowy szosy brzeskiej, budynek mieszkalny zakładów amunicyjnych "Pocisk" na Chodakowskiej i Zespół elektrowni tramwajów miejskich, ale zanim się obejrzałam był już 400 metrów ode mnie, dziwnie wycofując się tyłem, krzyknął coś o zostawionym włączonym żelazku i tyle go widziałam.

                               .  .  .

Szybki powrót do domu i przygotowania do treningu muay thai.
Miałam nadzieję wykończyć dzisiaj wszystkich na sparingach.
Żeby się to udało zjadłam pomarańczę i kompleks witamin- gwarancja sukcesu.
Muszę nieco zmienić taktykę, ostatnim razem udawanie niewidzialnej nie przyniosło oczekiwanych efektów i nie wykończyłam nikogo.
Czy słuchałam trenera, kiedy udzielając mi wskazówek mówił "nie patrz na mnie, tylko na przeciwnika"?- NIE.
Czy kopnięcie w głowę jest w stanie sprawić, że łeb zadzwoni jak dzwon?- TAK.
Czy na dzisiejszych sparingach wreszcie wykończyłam kogokolwiek?- NIE.
Czy przykro mi, ze przeciwniczka kopiąca mnie w głowę, złamała palec u nogi?



Przebieg walki uzmysłowił mi, że coraz szybciej zbliżam się do szczytu kariery w muay thai, przede mną tylko lekkie szlify z obrony. 
Niektóre rzeczy w życiu po prostu przychodzą same, tak już mam.

                              .  .  .

Po udanym treningu odebrałam dzwoniący ciągle telefon.
Dzielnicowy Nowak kazał przyjechać i zabrać Orzecha z komisariatu, gdyż okazał się, że nie poszedł do szkoły, i cały dzień spędził na dołku.



Razem z kolegami pogonił jamnika Maxa, a później urwali mu adresatkę. Mama Maxa od razu zgłosiła sprawę na policję.
Przez cała drogę do domu wałkowaliśmy temat, jednak Orzech milczał tępo patrząc w okno.
Za to w domu nie dość, że nie okazał skruchy, to jeszcze trzaskając drzwiami do swojego pokoju krzyknął, że nie boi się psiarni.
Oto dzień, w którym poniosłam klęskę wychowawczą, i zostałam Januszem polskiej turystyki.


Orzech na miłość boską !!!

Ps. Mam nadzieję, że nie mam dzielnicowego Nowaka, że Aleksandra żyje, a jej palec nie jest złamany, oraz, że do jutra Orzechowi przejdzie okres buntu. 
Jeśli nie, zamierzam go przekupić tą oto monetą.



Ps II. Soylent zaszczepił się w mojej codziennej diecie, i raczej już z niej nie zniknie.